Krótka przygoda w Stambule, 25 czerwca 2016

Lot powrotny do domu mieliśmy już o 6.30 rano co oznacza, że dzień rozpoczęliśmy o godz. 4. Giorgi zawiózł nas na lotnisko, a my grzecznie ustawiliśmy się do kolejki do check in. Lot poszedł sprawnie, wszystkim nam udało się trochę przespać i o godz. 8 czasu lokalnego wylądowaliśmy w Stambule. Lot do Kopenhagi mieliśmy dopiero o 15.10, więc plan był taki, żeby odwiedzić choć na chwilę to wielkie miasto.

Tomek już kilkakrotnie był w Stambule więc wiedział jak mamy się dostać do centrum i co chcemy zobaczyć. Jednak nikt z nas nie sprawdził, czy Polacy potrzebują wizę do Turcji (Tomek zawsze latał ze szwedzkim paszportem). No i się okazało, że owszem, ja potrzebuję wizę. Na szczęście można ją kupić na lotnisku bez problemu, ale 25€ nie nasze.

Po przejściu wszystkich kontroli, zostawieniu plecaka w przechowalni ruszyliśmy na stację metra. Chcieliśmy kupić Istabulkart, która można ładować za dowolną kwotę i używać do poruszania się metrem. Problem w tym, że automaty do ich sprzedaży przyjmują tylko nominały 10 lir i mniejsze, a my (z resztą jak i inni turyści) nie mielismy nic poniżej 50 lir (kartą płacić nie można oczywiście). Do tego nikt nie chce rozmienić pieniędzy. W końcu udało się nam kupić kartę w kiosku za 20 lir (Tomek musiał kupić coś w sklepie, żeby rozmienić tą 50-kę) i mogliśmy ruszać. Wynikowo to co nazywało się metrem okazało się częściowo tramwajem (musieliśmy się przesiąść), ale to nawet lepiej, bo przynajmniej mogliśmy zobaczyć trochę miasta z okien tramwaju. Dojazd do stacji Sultanahmet zajął nam ok 45 min. Jest to najbliższa stacja, żeby dojść do Błękitnego Meczetu oraz muzeum Hagia Sofia.

Pierw udaliśmy się do Meczetu, który również udało nam się zobaczyć w środku. Bez problemu można za darmo pożyczyć odpowiednie ubranie zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn. Wstęp również jest bezpłatny. Meczet jest naprawdę ogromny i piękny. Ja osobiście nigdy wcześniej nie byłam w meczecie, więc ten zrobił na mnie spore wrażenie. Ogród wokół meczetu też jest bardzo ładny i zadbany.

Po zwiedzeniu meczetu podeszliśmy do Hagia Sofia, pięknej budowli będacej obecnie muzeum, a w przeszłości świątynia chrześcijańską, a później meczetem.

imageimageimageimageimage

Jako, że mieliśmy naprawdę niewiele czasu, a chcieliśmy jeszcze dość do cieśniny Bosfor i coś zjeść, ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Mimo tego, że knajp była cała masa, okazało się, że problem jest znaleźć np kebab drobiowy, a nie z baraniny. W końcu się udało. Pan w restauracji był bardzo zabawny i nawet udało mu się wciągnąć Gabrysię do zabawy. I nareszcie ktoś mówił po angielsku! Tzn w sumie wszyscy których pytaliśmy bądź przy meczecie o ubrania, bądź o jedzenie, mówili po angielsku. Cóż za miła odmiana po Gruzji.

image

Na koniec zrobiliśmy jeszcze zakupy w sklepie z tureckimi słodyczami (mmmm….), rzuciliśmy okiem na most Galata i Bosfor i wsiedliśmy do tramwaju. Mimo to, że była masa ludzi po raz koleiny ktoś ustąpił nam miejsca i Gabrysia mogła przespać prawie całą drogę na lotnisko na moich kolanach.

Na lotnisku mimo sporej kolejki do kontroli paszportowej, wszystko poszło sprawnie. Lot mimo turbulencji na początku, był przyjemną niespodzianką, bo okazało się, że lecimy całkiem nowym samolotem z prywatnymi telewizorami. Gabrysia przeszczęśliwa oglądała bajki (zapomniałam wspomnieć, że iPad odmówił nam chwilowo posłuszeństwa, więc było ryzyko marudzenia), a my mieliśmy spokój cały lot.

Na lotnisku w Kopenhadze czekały na nas dwie niespodzianki. Dobra i zła. Dobra była taka, że Polska właśnie wygrała mecz ze Szwajcaria i przeszła dalej w ME, a zła była taka, że moja walizka nie doleciała z nami (dostałam ją do domu 2 dni później). Do Turcji z całą pewnością powrócimy.

Leave a Reply