Gran Canaria w czasach COVID-19, czyli jak to się stało, że pojechaliśmy na długo pomijane przez nas Kanary

Przyznaje, że nigdy nie ciągnęło nas na Wyspy Kanaryjskie. Zawsze kojarzyły się nam z wycieczkami z biura podróży i hotelami z all inclusive (których unikamy jak ognia) oraz masą emerytów z UK oraz Skandynawii. Kiedy urodziła się nam Gabrysia, początkowo myśleliśmy, że właśnie tam będziemy jeździć na wakacje, bo to takie popularne również wśród rodzin z dziećmi. Ale spróbowaliśmy innych kierunków, zakochaliśmy się w Azji i wakacje w Europie przestały być dla nas interesujące. Szczególnie, że większość osób na Kanary jeździ zimą, a dla nas zima to jednak śnieg i narty, a nie plaża. Jak to się więc stało, że polecieliśmy na Gran Canarię, w czasie ferii zimowych i na dodatek z biurem podroży? Odpowiedź jest bardzo prozaiczna. Chyba nigdzie indziej polecieć, w obecnej sytuacji, nie mogliśmy. Rozważaliśmy ten kierunek już jesienią, ale ze względu na obowiązek noszenia maseczek w Hiszpanii, wybraliśmy jednak Rodos. Tym razem wyboru już nie było. Albo to, albo zostajemy w domu. A jak wiecie, siedzenie w domu, to nie jest nasze ulubione zajęcie. Musimy też przyznać, że do wyjazdu zachęcili nas również nasi przyjaciele z Brukseli, którzy na Gran Canarii spędzili okres świąteczno-noworoczny, a teraz marzy im się przeprowadzka na wyspę.

Tak więc po raz kolejny w ciągu kilku miesięcy zdecydowaliśmy się na wyjazd z biurem podróży. Tym razem polecieliśmy z TUI, ale myślę, że większość biur ma teraz podobna ofertę. Zaletami podróży z biurem w obecnych czasach, jest dodatkowe ubezpieczenie na wypadek zachorowania na corone (pokrywające koszty testów na miejscu jeżeli mamy objawy, leczenia szpitalnego, przedłużonego pobyt w hotelu oraz pomoc przy powrocie do kraju). Dla nas zaletą był również lot ze Szwecji, gdyż dawało nam to pewność, ze „w razie czego” będzie relatywnie łatwo wrócić (na pewno czytaliście o Polakach, którzy nie mogli wrócić z Madery, bo mieli lot do Berlina, a Niemcy wpuszczali tylko swoich). Dodatkowo biura pokrywają koszty testów PCR, które są obowiązkowe, żeby wjechać do Hiszpanii. Haczyk jednak jest taki, że test musi być wykonany w mieście, z którego mamy lot. A jako, że wszystkie loty z Malmö zostały odwołane, musieliśmy lecieć z Göteborga. A na testy 2 dni wcześniej nie mieliśmy tam opcji pojechać. Tak, więc wynikowo pokryliśmy koszty testów samodzielnie, a w Szwecji testy kosztują obecnie min. 150€. Tak, tak , wiemy, sami chcieliśmy, to mamy nie narzekać. W każdym razie, test nie może być starszy niż 72 h. Na pytanie czy te 72 h mają minąć od pobrania do momentu wejścia na pokład samolotu czy wylądowania w Hiszpanii, nikt odpowiedzieć nie potrafi (tzn dostawałam sprzeczne odpowiedzi). Biorąc pod uwagę, że lot trwa kilka godzin, na wynik testu czeka się nie raz aż 48 godzin, a testy są wykonywane w większości miejsc jedynie do godz. 15, to mieliśmy spory problem, kiedy zrobić testy, tak żeby ze wszystkim się wyrobić w czasie. Wynikowo znaleźliśmy klinikę, gdzie obiecują, że wynik testu ma być następnego dnia do godz. 22. Więc robiąc testy w piątek, wynik miał być w sobotę wieczorem. A lot w niedzielę o 9.30 rano. W związku z wczesną godziną wylotu, zdecydowaliśmy się przyjechać do Göteborga dzień wcześniej i przespać się w hotelu. Był spacer po parku, plac zabaw, spotkanie z kolegą, kolacja, a potem zaczęliśmy nerwowo sprawdzać e-maile. Do 22 nic się nie wydarzyło. Zdenerwowani zaczęliśmy pisać do kliniki na czacie. W odpowiedzi lekarz zadzwonił do Tomka i powiedział, że nasze testy są nieczytelne i musza zrobić je powtórnie. I że odpowiedź będzie najpóźniej o 6 rano… i weź tu człowieku śpij…. Wyniki dostaliśmy o 2 w nocy. Negatywne na szczęście. A o 6 pobudka i jazda na lotnisko. No ale, najważniejsze, że się udało 🙂 Wyniki testów sprawdzano nam aż 3 razy: na lotnisku przy check-in, na lotnisku po przylocie na GC oraz w hotelu.

Kilka godzin później wylądowaliśmy na wyspie pośrodku oceanu. Temperatura nas nie powaliła. Wiało i nadciągały wielkie chmury deszczowe. Ale przecież jesteśmy w Hiszpanii! Do hotelu dotarliśmy dopiero po 18 (bo po drodze musiał być obiad), kiedy recepcja była już zamknięta 🙂 Mieszkaliśmy w Las Villas de Amadores przy Playa de Amadores. Do naszej dyspozycji mieliśmy spory apartament z 2 sypialniami, łazienką, kuchnią i balkonem. Hotel wybraliśmy ze względu na dobrą cenę, wysokie oceny i podgrzewany basen 🙂 Przez tydzień spotkaliśmy na basenie 2 rodziny, a parking był praktycznie pusty. Dopiero na dzień przed naszym wyjazdem, pojawiło się więcej gości. Czy Playa de Amadores to dobra lokalizacja? I tak i nie. Sam plaża jest bardzo ładna i relatywnie kameralna. Do tego na południu wyspy jest zawsze ładniejsza pogoda niż na północy i mniej wieje. Nie ma aż tak wielu hoteli (ani restauracji) jak w pobliskim Puerto Rico. Jest to jednak kiepska baza wypadowa jeżeli chcemy, tak jak my, dużo podróżować po wyspie. Wynikowo aż 3 razy jechaliśmy godzinę na północ wyspy, żeby coś zobaczyć.

No właśnie, Gran Canaria kojarzy się jednak z plażą i leniwymi wakacjami. A my na plaży spędziliśmy ledwie pół dnia. Co więc takiego tam robiliśmy? O tym, napiszę Wam w kolejnych postach, ale możemy zdradzić, że natura i widoki na Gran Canarii na pewno przerosły nasze oczekiwania. Podobno mieliśmy szczęście, bo tej zimy sporo padało i cała wyspa jest zielona, a zazwyczaj jest po prostu sucho. Tak więc wynikowo wróciliśmy zachwyceni wyspą, ale w dalszym ciągu uważamy, że to nie nasza bajka. Teraz, kiedy turystów jest bardzo mało, mogliśmy cieszyć się spokojem odwiedzając wąwozy, wydmy, winnice itd, ale jak tylko zawitaliśmy na kolację do Puerto Rico, już wiedzieliśmy, że to nie dla nas. Ale podsumowując, jeżeli kochacie naturę i jesteście ciekawi Wysp Kanaryjskich, to właśnie teraz jest ten moment, żeby je odwiedzić!

Możesz również polubić…

Leave a Reply